Ona odeszła. Po prostu odeszła.
Nie z powodu wieku, który oznacza, że miała szansę nacieszyć się ludzką miłością.
Lili przegrała. My przegraliśmy. Znów. Kolejny raz zostaliśmy bez kawałka siebie. Niepełni.
Miesiąc temu wzięliśmy na ręce dziecko. Psie maleństwo, które wbijało w nas wzrok i patrząc prosto w oczy merdało ogonkiem.
Była delikatna i krucha, a przy tym niesamowicie silna. Uśmiechała się, tak, jak tylko pies potrafi. Jakby widok człowieka wystarczał jej do szczęścia. Za ludzkim dotykiem szalała. Wtulała się, jak niemowlę. Szukała ciepła. Szukała miłości. Ale widać było, że cierpi. Widać było, że ją boli. Dziś wszystko to miało się skończyć. Skończyło się, ale nie tak, jak powinno.
Ona odeszła. Po prostu odeszła.
Miała być szczęśliwa i zdrowa. Miała się bawić, biegać za piłką, wciskać główkę pod rękę, kłaść mordkę na kolanach. Miała chrapać śpiąc spokojnie i robić w nocy "przegląd" rodziny, sprawdzając, czy każdy jest na swoim miejscu. Miała być z nami. Kochana.
Umarło nam dziecko. Psie dziecko.
Żyło z nami miesiąc.
Lili odeszła kilka godzin po operacji. Pierwsza informacja brzmiała "operacja się udała".
Zdążyłyśmy się ucieszyć, odetchnąć.
Niepotrzebnie.