Pieskie życie w sztuce - recenzja filmu Marley i ja
Opowieść zaczyna się jeszcze przed pojawieniem się psa – gdy młodzi małżonkowie John i Jennifer przeprowadzają się na słoneczną Florydę, by rozpocząć nowe, wspólne życie. Toczy się ono spokojnym rytmem, dyktowanym codziennymi problemami i radościami, dopóki John, nie wpadnie na pomysł kupienia żonie szczeniaka na urodziny, w nadziei, że opieka nad puszystym słodkim psiakiem odroczy decyzję Jennifer o macierzyństwie. Tu historia gwałtownie nabiera tempa, w miarę jak żywiołowy i nieokiełznany złoty labrador Marley poznaje świat i testuje wytrzymałość wszystkiego, co napotka na swojej drodze. Jego właściciele, zmagający się także z codziennością – czasem radosną i szczęśliwą, a czasem pełną problemów, rozterek i zmęczenia, wystawiani są co chwilę przez Marleya na próbę cierpliwości i hartu ducha. I tu jest, moim zdaniem, największa wartość tego obrazu, warta promowania – okazuje się bowiem, że nie ma takiego numeru, wykręconego przez psa, który nie zostałby wybaczony i zapomniany. Że na przekór wszystkim problemom i stratom, poniesionym przez Johna i Jennifer, spowodowanym przez jego sprawki, Marley jest przez nich kochany, właśnie taki, jaki jest. Ma cudowne życie, a na każdym jego etapie zapewnioną opiekę i troskę.
Każdy, kto wychowywał czworonoga sprawiającego kłopoty wychowawcze, siejącego wokół siebie spustoszenie, kipiącego energią, zobaczy w tym filmie swoją historię. Jest to też film godny polecenia dla każdego, kto boryka się z trudnościami związanymi z charakterem pupila i jest czasem bliski zwątpienia. Wreszcie, poleciłabym historię o Marleyu tym, którzy planują nabycie szczenięcia – by przygotowali się psychicznie na różne sytuacje, nie tylko sielankową opiekę nad słodkim, niekłopotliwym kanapowcem.
Film zrealizowany jest „po amerykańsku”, nie ma w nim dystansu do opowiadanej historii, epatuje emocjami. Chwilami śmieszy do łez, chwilami wyciska łzy wzruszenia. Warto więc zabrać ze sobą chusteczki.
Marley i ja (Marley and me), 2008 r., reż. David Frankel
Tekst: janiotonio